“Widzisz więc, świat jest rządzony przez całkiem inne osoby,
niż sobie wyobrażają ci, którzy nie znają kulis”
Benjamin Disraeli
Od dłuższego już czasu noszę w głowie treść tego tekstu. Jednak zawsze coś stawało na przeszkodzie, bym zebrał w logiczną całość i przelał na papier, to co mi się we łbie ułożyło. Tak zwana “afera hazardowa” podziałała na mnie jak płachta na byka. Dość, pomyślałem. Przyszedł w końcu czas, by wyrzucić z siebie swe przemyślenia i podzielić się doświadczeniami. Bynajmniej nie na temat Zbysia, Rysia i Mirka, bo mi się nie chce. Nuda. To po prostu kolejna odsłona tej samej komedii…
No więc co to takiego ten Salon? To pytanie zadaje sobie wielu ludzi. Szczególnie ci, którzy mało rozumieją z otaczającej ich rzeczywistości. Określenie to pada dość często w polskiej debacie publicznej. Politycy, dziennikarze i bywalcy popularnych programów publicystycznych zdzierają sobie gardła próbując opisać zjawisko zwane popularnie: Salon. Jedni mówią, że “bla, bla, bla spiskowa teoria dziejów, bla, bla”, a drudzy “czerwona mafia”, “banda kapusiów”, itp. W rzeczywistości tych ostatnich jest garstka – najmniejsza mniejszość. Większość upiera się przy swoim: czegoś takiego jak Salon nie ma! A ci którzy mówią inaczej to banda “frustratów”, “chorych z nienawiści”, “oszołomów” i “zoologicznych antykomunistów”. To tylko niektóre określenia padające pod adresem tych, którzy uważają, że coś co nie istnieje ma się dobrze i toczy nasze życie polityczne niczym rak. Lecz kto spodziewa się znaleźć tu gotowych odpowiedzi, srodze się zawiedzie. Nie mam czasu i ambicji pisania definicji! Książek na ten temat jest na kopy, trzeba tylko dobrze poszukać. A zainteresowanych odsyłam to publicystyki Waldemara Łysiaka, dzięki któremu dowiedziałem się, że Salon jednak istnieje i za jego sprawą przekonałem się o tym na własnej skórze.
W połowie lat 90. ubiegłego wieku mój przyjaciel zaraził mnie Łysiakiem. Nie mam do niego pretensji, bo choroba wyszła mi na dobre w myśl zasady: “Co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Terapia wstrząsowa się udała i śmiało mogę powiedzieć, to co napisał o Łysiaku jeden z jego czytelników – “intelektualne uzależnienie względem tego człowieka jest jedyną dopuszczalną, godną usankcjonowania formą niewolnictwa”. Z powyższego wynika, że jestem obiektywny jak towarzysze zza Buga, którzy obwiniają Polskę o rozpętanie II Wojny Światowej. No i co z tego? Nic, każdy z Was może się przekonać, czy piszę prawdę. Trochę wysiłku…
Tak więc uzależniony od Waldemara Ł. ćpałem książkę za książką. W jednej z nich “Old-Fashion Man” natrafiłem na taki pasus: autor pół-żartem, pół-serio przekonywał, że nie ma i nigdy nie było pisarza o nazwisku Łysiak. Argumentował w następujacy sposób: “Weźmy do ręki (…) słownik autorstwa Lesława M. Bartelskiego ‘Polscy pisarze współcześni 1939-1991’ (PWN 1995). Kogo tu mamy? Jan Łysakowski, Paweł Łysek, Marcin Łyskanowski, i jeszcze ponad półtora tysiąca polskich pisarzy współczesnych, często autorów jednej książczyny o przyjaźni polsko-radzieckiej lub o wielkości Kraju Rad. A Łysiaka ni śladu; według Bartelskiego polski pisarz współczesny o takim nazwisku nie istnieje”. Ejże, pomyślałem. Jak to jest? Niesławny urząd cenzorski z ulicy Mysiej dawno nie istnieje, była “pokojowa rewolucja”, okrągłostołowy historyczny kompromis, wskaźniki ekonomiczne są lepsze niż za Gierka, Polska to “tygrys Europy”, Wałęsa zbudował drugą Japonię, wszystko jest cacy, a tu taka mina? Telewizornia zapodaje, że jest super, wszyscy szczęśliwi i uśmiechnięci, a tu dalej kłamsto, fałsz i obłuda. W pierszej chwili pomyślałem, że może faktycznie nie ma pisarza o takim nazwisku, a ja cierpię na schizofrenię… Niewiarygodne. To znaczy było to dla mnie niewiarygodne wtedy. Teraz w zależności od humoru śmieję się lub płaczę. Pan Łysiak swoimi publikacjami tak wlazł za skórę Salonowi, że ten postanowił go uśmiercić, zamilczeć. Bezskutecznie. Każda książka pisarza jest superbestsellerem, nakłady przekraczają sto tysięcy egzemplarzy, stare pozycje są wznawiane i rozchodzą się jak świeże bułki. Straszny cios dla czerwono-różowej psiarni… Dla pełnego obrazu sytuacji dodam, że pozycje książkowe nagradzane przez Salon (w myśl zasady: sami swoi, samym swoim) z reguły ledwo co dobijają 10 tys. egzemplarzy i w większości są dotowane z budżetu państwa (czyli z naszych pieniędzy), bo inaczej nikt by tego nie wydrukował!
Kolejny raz zetknąłem się z “niewidzialną ręką Salonu” podczas pisania pracy magisterskiej. Promotor, któremu wyjawiłem chęć pisania mej magisterki na temat twórczości Łysiaka zadał mi krótkie pytanie: “A kto to jest Łysiak?” W sumie nic nadzwyczajnego, niewielu kojarzy nazwisko najbardziej poczytnego polskiego pisarza, co samo w sobie świadczy o chorobie polskich “elit”. Różnica polega na tym, że pan “psor” (z litości nie podaję nazwiska) doskonale wiedział kto to taki ten Łysiak. A że towarzysz był umoczony w gierki typu TW, nie mógł pozwolić na to by jego student napisał pracę o gościu, który swym pisarstwem zwalcza tą gangrenę. Gdyby postulowana przez Łysiaka lustracja miała miejsce, ten i inny profesor straciłby pracę i środowisko akademickie nie wysmażałoby różnych listów “w obronie zagrożonej demokracji” (czytaj: w obronie kapusiów)! Dalsza rozmowa z tym panem nie należała do przyjemnych, choć udało mi się powstrzymać japę od klepania wulgaryzmów. Udało mi się także coś innego: znalazłem “nieumoczonego” profesora, który pomógł mi napisać pracę magisterską o ukochanym pisarzu. Kij w limo frajerom: jak się bardzo chce, to można…
Jak już zacząłem pisać moją pracę (“Nonkonformizm w literaturze politycznej Waldemara Łysiaka”), doznałem kolejnego szoku. Choć już wtedy uważałem się za człowieka, którego niewiele może zaskoczyć fakt ten upuscił mi szczękę na parę dni. Poszedłem do biblioteki. Szukałem pozycji, które pomogłyby mi w pisaniu rozdziału “Współczesna literatura polityczna”. Dokonałem kwerendy ponad 40. pozycji, traktujących o polskiej literaturze powojennej i… ręcę mi opadły. Żadna z tych książek nie mogła posłużyć za źródło. Dlaczego? Przeczytajcie proszę, co napisałem o tym we wzmiankowanym rozdziale mojej pracy:
“Spowodowane jest to charakterem tychże książek, w których brak zachowania obiektywizmu w sposób oczywisty rzuca się w oczy. Subiektywizm pisarza jest immanentną cechą jego pisarstwa. Nie może jednak dochodzić do sytuacji, kiedy autor opisując dany problem całkowicie, podkreślam: całkowicie, pomija istotne, bardziej lub mniej, fakty historyczne. W pozycjach Czaplińskiego, Szarugi, Grupińskiego i Dunin, które opisują polską literaturę współczesną, ani razu nie pojawia się nazwisko: Łysiak. Nie ma sensu w tym miejscu silić się na udowadnianie, dlaczego nazwisko tego pisarza powinno się w tych opracowaniach znaleźć. Za przykład podam dzieło Przemysława Czaplińskiego pt. „Literatura polska 1976-1998: przewodnik po prozie i poezji”. Około 500 stron tekstu analizującego polską twórczość pisarską zamkniętą ramami czasowymi. Z kolei o książce Mariana Stępnia, „Pięćdziesiąt lat literatury polskiej (1939-1989): wprowadzenie”, jej wydawca napisał: „Książka wyróżnia się obiektywnym przedstawieniem rzeczy, wyważonymi ocenami, wiernością wobec faktów z życia literackiego w kraju”. W obydwu publikacjach nie znajduje się ani jedno słowo o Łysiaku! Dla porządku przypomnę, że pisarz w tym czasie wydał trzydzieści jeden pozycji! Jeżeli ktoś w tym miejscu pomyślał sobie, iż jestem wyznawcą „spiskowej teorii dziejów”, kategorycznie zaprzeczam. W książkach autorów, których wyżej wymieniam, nie ma także ani słowa o innych twórcach. Za przykład posłużyć może Joanna Chmielewska, pisarka być może nie wybitna, ale w Polsce bardzo poczytna, która wydała więcej książek niż Łysiak, a nie znalazła uznania w oczach analizatorów polskiego życia literackiego. Inni pisarze tworzący w tym okresie, a którzy potraktowani zostali pominięciem to, między innymi: Trznadel, Korwin-Mikke, Michalkiewicz, Urbankowski, Michalski, Kisielewski i Ziemkiewicz. Żeby wszystko było jasne: nie odmawiam nikomu prawa pisania książek takich, jakie chce pisać i nie narzucam wrażliwości na twórczość tego, czy innego pisarza. De gustibus. Jednak równocześnie odmawiam sobie prawa to korzystania z takich publikacji, gdyż, delikatnie mówiąc, odstają one od stanu faktycznego historii polskiej literatury współczesnej, w tym literatury politycznej. Jeden człowiek zachwyca się surrealizmem Dalego, czy abstrakcjonizmem Picassa, a drugi obrazami Pollocka, czy Warhola. Kwestia smaku. Jednocześnie ktoś kto podejmuje trud spisania historii sztuki nie może pominąć żadnego z wyżej wymienionych malarzy.”
Panie i Panowie! To jest właśnie Potęga Nieistniejącego Salonu!!! Manipulacja faktami, ukrywanie niewygodnych wiadomości, cenzurowanie niepoprawych politycznie wypowiedzi, zniekształcanie (czy wręcz fałszowanie) historii i robienie durnia z każdego, kto myśli inaczej niż salonowe towarzystwo – to narzędzia Salonu służące kreacji wirtualnej rzeczywistości. Ktokolwiek sądzi nadal, że Salon nie istnieje, temu szalenie zazdroszczę. Wszak kto mniej wie, dłużej żyje! A i przesłuchiwany będzie krócej…
“Mamy ekstra rząd i super prezydenta, ci wszyscy ludzie to wspaniali fachowcy, ufam im i wiem, że wybrałem swoją przyszłość – za rękę poprowadzą mnie do Europy, jest super, jest super, więc o co ci chodzi?” – tak śpiewał swego czasu Muniek Staszczyk. Osobiście jestem pewien, że ci “fachowcy” zaprowadzą nas dokładnie w odwrotnym kierunku, na Wschód… A czy tak się stanie, to zależy od nas!
“Cave tibi a cane muto”
Ciekawie, mądrze i na temat -prosto jak to mówią “w punkt”.
Brak spójności pomiędzy jednym a drugim postem. W jednym fascynacja literaturą zadeklarowanego homoseksualisty, a drugim nietolerancja do homoseksualizmu. Kompletny irracjonalizm. A poprzez to głoszenie poglądów faszystowskich nikomu nie służy.
Świetne teksty!!! Już wstawiłam Pana stronę do Ulubionych.
Do Jarka:
O kim to waść tu piszesz, jako o “zadeklarowanym homoseksualiście” bo coś nie chwytam, hę?
Autor:
Nie wiem czy wypada, ale cóż – zapytam: czy waści nick bywał nieco “krótszy”??
Witam!
Nie bardzo rozumiem pytania o długość mojego nicka…