“Dobrze widzi się tylko sercem,
najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”
Antoine de Saint-Exupery
10 kwietnia o godzinie 8:56 czas się zatrzymał. Nie dla wszystkich rzecz jasna. I nie na długo, bo nic nie trwa wiecznie. Świat stanął w miejscu, jak zawsze, gdy życie zapisuje nową kartę Historii. Lecz karuzela zdarzeń znów nabiera mocy, więc wyczekuję niepewnej przyszłości. A ta zaiste jest niepewna. Choć podobno trudno być prorokiem we własnym kraju, myślę, że wkrótce będziemy świadkami politycznego tsunami. Stosunek do smoleńskiej katastrofy będzie źródłem olbrzymiego podziału polskiego społeczeństwa. Wiem, że sam przyczyniłem się do tego pisząc ostre słowa i stawiając tezę o morderstwie. I dobrze. Jestem zwolennikiem czystych sytuacji, bez niedomówień. Nastał czas na zajęcie miejsca po którejś ze stron barykady.“Nie będziemy razem” – te słowa Aleksandra Ściosa są moim credo tych dni. Ale jak mawiał Pierre Gringoire “lepiej być samotnym niż mieć złe towarzystwo”. I trzeba pamiętać, to dla niezdecydowanych, że rozpinając się pomiędzy dwoma jej stronami można zostać rozerwanym. A siedząc na barykadzie można sobie uszkodzić to i owo.
O pojednaniu, które stało się głównym tematem ostatniego tygodnia, nie ma mowy. Bo to jest temat zastępczy. Jedności nie ma i nigdy naprawdę nie było! Nie ma pojednania między Polakami i Rosjanami, nie ma go między Polakami i Polakami. Nie ma, bo pojednanie buduje się na prawdzie. Tę farsę najlepiej opisał Wacław Klaus, wypowiadając się dla czeskiego radia po uroczystościach pogrzebowych Prezydenckiej Pary: “Zrozumiałbym, że nie przyjechał kanadyjski premier czy gubernator generalny Australii, lecz to, że nie przyjechali niektórzy Europejczycy, że nikt nie przyjechał z Brukseli, to jest dla mnie niewybaczalne. Dowodzi to, że wszelkie mówienie o jedności europejskiej to jedynie puste słowa.” Stuprocentowa racja! A pył wulkaniczny to alibi tak samo dobre jak mgła…
Ten wpis dedykuję wszystkim niedowiarkom. Tym, którzy obok “skończonych idiotów” i “zwykłych ludzkich szmat” stanowią rzeszę “uczciwych naiwnych”. Kpią ze mnie ci niedowiarkowie. Wariat, oszczerca, idiota, kretyn… Mówią: skoro jesteś taki pewny, że to był zamach, to zgłoś do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Choć to zabawne, pytam poważnie: jakiej prokuratury? Tej samej, która nie wszczęła śledztwa, gdy w mieszkaniu córki Andrzeja Wajdy znaleziono zadźganego nożem trupa? Czy może innej polskiej prokuratury rodem z PRL? Jakie prokuratury takie sądy! Nawet ten Najwyższy, który orzekł, mimo twardych dowodów typu “czarne na białym”, że Marian Jurczyk nie był agentem o tragikomicznym pseudonimie “Święty”? Ponownie pytam, drodzy niedowiarkowie: jakie dowody by Was przekonały? I kolejne powtórzenie: dowodów na to, że był to zamach nie ma i nie będzie! Cała ta sytuacja przypomina mi rozmowę ze znajomym Anglikiem, ojcem trzech uroczych córeczek, który stwierdził, że chciałby mieć więcej dzieci. Odpowiedziałem mu żartując: “Ciesz się chłopie, że nie mieszkasz w Chinach, gdzie mógłbyś mieć tylko jedno dziecko. Taki przepis…” Na to on mi gada, z powagą w głosie, że państwo nie będzie mu narzucać ile dzieci może płodzić i w takiej sytuacji poszedłby do sądu (sic!). Super. Oczywiście Polska to nie Chiny, inny folklor. Sądy, wyroki, orzeczenia… I sami niewinni, same nieszczęśliwe wypadki, same umorzenia! Ten wpis dedykuję też wszystkim Fokstrotom. I nic więcej dodawać tu nie trzeba – kto nim jest, w mig zrozumie…
Przeczytajcie jeszcze raz motto tego postu. Dowody? Przecież większości nie przekonały dokumenty dotyczące “Bolka” i dalej nasz mędrek robi ludziom wodę z mózgów. Pajac. Chcecie dowodów? Dostarczą Wam je Fokstroty różnej maści! Pewnie pytacie się w duchu: jakie Fokstroty, o co tu biega? Jeśli doczytacie do końca, to zrozumiecie. I mam nadzieję, że wielu z Was zgubi ten uśmieszek politowania… Sprawa jest poważna. Chyba, że ta tuskowa “nienormalna polskość” ciąży Wam niczym kamień u szyi. Wtedy nie czytajcie dalej, oszczędźcie czas, nie warto, za późno.
No ale przecież nie wszystko jest w naszych rękach. Premier Rosji stoi na czele komisji ds. zbadania przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem. Pierwszy raz w historii facet, który nie ma bladego pojęcia o lotnictwie będzie nadzorował śledztwo w sprawie największej polskiej katastrofy lotniczej! Sowieciarstwo pełną gębą!!! Ufacie Rosjanom? Złotousty kagiebista Putin klepie te swoje czułe słówka, czaruje mową-trawą. I co? Jak pułkownik KGB powie Wam, że to był błąd pilota albo wina Prezydenta, to będzie charaszo? A słyszeliście o rosyjskim piśmie (oficjalnym, bo rządowym!) wysłanym do Strasburga, które tyczy Zbrodni Katyńskiej? Ani razu nie użyto słowa zbrodnia, ani mord, napisano jedynie o sprawie lub zdarzeniu katyńskim? Rosja sugeruje, że nie ma pewności czy Polaków roztrzelano!!! To stanowisko w jaskrawy sposób kłóci się z innymi oficjalnymi deklaracjami władz rosyjskich. Myślę, że powinniśmy wyrazić głęboką nadzieję, że ta drastyczna rozbieżność zostanie wkrótce usunięta, tym bardziej, że argumentacja strony rosyjskiej na potrzeby Strasburga oparta jest na nieprawdzie – powiedział Janusz Kurtyka, prezes IPN. Już nie żyje… Zginął w “wypadku” oczywiście!
Wciąż nie mogę ochłonąć i chyba potrzebuję przerwy. O Drugiej Zbrodni Katyńskiej napisłam wszystko co do tej pory czuję i myślę. A inne rzeczy chwilowo nie mają wstępu do mej głowy. Póki co, z powodu braku własnych słów, oddaję Wam do przeczytania utwory dwóch wybitnych Polaków. Herbert i Łysiak. Dwóch “oszołomów”, dwóch znienawidzonych patriotów… “Przesłanie Pana Cogito” tego pierwszego i fragment “Dobrego”, który ja nazywam “Wieżowcem Historii Polski”, tego drugiego. W odwrotnej kolejności.
“DOBRY” – Waldemar Łysiak
A my wciąż do góry. Z piątego podestu ujrzałem ruskie jakieś wnętrze, cerkiewne, szczerozłote, ikon a ikon, blask w oczy strzelał, że trzeba było mrużyć. Pośrodku fotel-dziwadło, na czterech nogach, jak każdy fotel, tylko że tutaj nogi cieniuchne i wysokie niczym szczudła były, więc człowiek w fotelu — mąż dostojny bardzo — aż pod sufitem siedział. A bojary u stóp fotela czołami i kołpakami futrzanymi o podłogę rżnęły, jęczac:
— Pomyłuj, gospodin Żółkiewskij, my twoi raby, pomyłuj!
I filuje, kurka wodna, a te skurwysyny, niby to nogi fotela całując — zębami je gryzą jak bobry, przegryźć chcą! Z tylu zaś inne ścierwa dwie tylne nogi piłkami podpiłowują, i kto to jest? Nasi! Z przodu Ruskie, z tylu nasze, zaraz się pan hetman ze szczytu kremlowskiego spierdzieli na zbity dziób, bo ma przeciw sobie i cudzą swołocz i własną, paranoja, co za naród, żeby swojemu nóż w plechy wbijać!
Wtedy poczułem ten ból. Pierwszy raz. Ta myśl: a ty kto jesteś „Fokstrot”? Rozdwoiła się we mnie dusza na dwóch „Fokstrotów”, jeden gardzący drugim, nienawidzący drugiego, pragnący go zabić, ale obaj uwięzieni w jednej klatce, skazani na swoje towarzystwo, co za męka! Chciałem dobrze, ja naprawdę chciałem dobrze, uwierzyłem, iż tak będzie dobrze, byłem taki młody, taki głupi i taki wredny, że łatwo było mi wmówić, iż tak będzie dobrze…
— Batorego, jak Iwanowi Groźnemu żeby wytłukiwał, też załatwiło polskie robactwo — powiedział „Książe”. — Wielopolski, choć łotr, racje miał, dla tego narodu można coś zrobić, ale z tym narodem nic! Do cholery, czemu?!
Jeden z bojarów usłyszał, odwrócił się do nas i rzekł:
— Eto wpałnie jasno, Stiepan Stanislawowicz, eto samo saboj razumiejetsa.
I zrobił perskie oko, a my znowu na schody i wleźliśmy na szóstą kondygnację, nie, na szóste piętro, bo kondygnacja już była siódma z parterem licząc. I co widzimy? Husaria nasza kochana! No! Ta, co Turków, Tatarów, Niemiaszków, Szwedów i Ruskich tratowała, co chrześcijaństwo obroniła pod Wiedniem — ta sama! Chłopaki jak malowane, w pancerzach srebrzystych niczym chromowane radio hi—fi… to znaczy nie, na pancerzach srebrzystych, siedzieli na swoich pancerzach srebrzystych i skubali. Pióra skubali, normalnie, jak baby, co trzymają między udem a udem gęś lub kurę i skubią. Skubali swoje husarskie skrzydła, spokojnie, cierpliwie, raz—raz, raz—raz, raz—raz! To był widok! Pióra tylko furkotały wyrywane i odrzucane won, za plecy! Najpierw jedno skrzydło, potem drugie, i już z obu zostają tylko lagi zakrzywione u szczytu. Teraz można je wziąć pod pachy i wspierając się na nich maszerować. Ruszyli. Tłum chromych, o kulach z drzewcy wiedeńskich skrzydeł. Kuśtykają w dal, przed siebie, zadowoleni ze swej pomysłowości. Ale szopa!
I tak co piętro, to kolejny cyrk. Na którymś facet z nagą piersią leżal w drzwiach sali sejmowej, a tłum posłów wychodząc z niej deptał po biedaku i nie zważał na jego krzyk. Wyżej gość w kapeluszu z trójkolorową kokardą obracał w betach pulchną damę i tak się przekomarzali:
— Jeszcze raz, Marysiu!
— Za jeszcze raz, Sire, Galicja!
— Galicję dałem ci za tamten raz, serce moje!
— Ale tylko zachodnią, Sire! Za ten raz chcę wschodnia!
— Dobrze, ale po naszemu.
— Za po waszemu, Litwa, Sire!
— O nie, drogie dziecko, za Litwę mógłbym mieć kilka Marii, ze
Skłodowską włacznie! Dobranoc!
Na kolejnym smutny gość w ubraniu błazna i szwoleżer, pośród skał i trupów Hiszpanów.
— Ty idioto, Kozietulski, czym się chwalisz?!
— Stańczyk, o co ci biega? Przeszliśmy ten wąwóz…
— Ale w odwrotną stronę, durniu, w odwrotną stronę!
Na jeszcze wyższym sala balowa; długi wąż par kroczył przy dźwiękach Poloneza Ogińskiego między krzyżami, co wyrastały z parkietu. Na krzyżach były daty: 1772, 1793, 1795, 1813, 1831, 1864, 1939, 1945.
Na dwudziestym piętrze byłem już dętka: ołowiane nogi, strajk płuc, pot ściekał ze mnie jak deszcz, dalej nie dam rady!
— Muszę odpocząć — powiedziałem.
On się zgodził, też pragnął odpoczynku. To piętro to była sala kinowa. Wygodne fotele, puściutko, tylko my we dwóch. Na ścianach transparenty: „NIECH ŻYJE ODWIECZNA PRZYJAŹŃ POLSKO—RADZIECKA!”, „500 LAT PRZYJAŹNI POLSK—RADZIECKIEJ” itp. Jak usiedliśmy, zapadła ciemność i rozjarzył się ekran. Napis: „Zespół Filmowy WETERAN przedstawia film pt. «BRATERSTWO BRONI»…”.
Film był historyczny, zaczynał się gdzieś w połowie XIX wieku, o dwóch oficerach przyjaciołach służących w armii rosyjskiej. Jeden był Polakiem, drugi Ruskim. Biją się w kaukaskich górach przeciw jakimś buntowszczykom, żrą z jednej michy, śpią pod jednym kocem, życie sobie wzajemnie ratują, buzi—buzi, dwie papużki nierozłączki. W 1863 wysłano ich oddział do „Kraju Prywiślańskiego”, żeby tłumił Powstanie Styczniowe, a generał—dowódca każe Polakowi rozstrzelać trzech młodych powstańców, których złapano. Polak odmawia, więc degradują go i wsadzają do ciupy. Pod celę przychodzi ten jego ruski kumpel i namawia:
— Ty, bracie, upokorz się przed jeneralem!
— Nie, Misza, nic z tego.
— Ja ciebie proszę, Polak!
— Nie mogę.
— Ty dlaczego nie mozesz, żyć nie chcesz?
— Chcę.
— No to widzisz. Żyć, to jest najważniejsze.
— Nie, to nie jest najważniejsze.
— Jest! Ja tobie mówię jest!
— Może jest.
— No widzisz, Polak. Ty zrób to.
— Daj spokój, Misza.
— Ty zrób to dla mnie.
— Dla ciebie ja wszystko zrobię, ale nie to.
— Ty swołocz jesteś, bracie! Ja ciebie kocham, a ty mnie chcesz na złość.
— Nie tobie.
— Ty wiesz co?
— No?
— Wy, Polaki, wy durnie zajebane!… No, co ty nic nie mówisz? Ja
dobrze powiedziałem. Nie jest tak?
— Może jest.
— Ty może i może! Pies ciebie trącał, gnij jak chcesz gnić!
Ruskie podejrzewają, że ten Polak utrzymywał kontakty z „bandytami”, ale nie mają dowodów. Puszkują pod jego celę jakiegoś obdartego, ten zagaja:
— Coś przewinił?
— Nic.
— Tu same niewinne.
— Jam grzechu żadnego nie zrobił.
— Tym gorzej dla cię, bo jak zaczną lać, co im powiesz?… Jak jesteś miętki, rzeknij im od razu co zechcą, przyznaj ichnią rację. Stryk albo li topór furda, chwila i koniec. Ale kiedy nie uwierzą i wezmą na spyty, będziesz żałował. Gdybyś zaś chciał się wyłgiwać, przyczep się do swego kłamstwa niby kleszcz i już nie popuść, żeby nie wiem jak męczyli. Mów to samo i mdlej z bólu, ale mów, nie zmieniaj. Jak mądrze wymyślisz i przetrzymasz ze trzy raza, wygrałeś. Mogą i puścic, a ciało młode, wyliżesz się w zdrowiu. Tylko na to trzeba być twardym. Jeśliś miętki, wyznaj prawdę, będziesz miał letko przed trumną.
Potem zapuszkowali z nim innego prowoka, cwańszego: inteligencik w tużurku, niby to dziennikarz powstańczych gazet capnięty. Ten wstawił mowę!
— Honor ci nie pozwala, przyzwoitość ci broni, moralność, co? Wierz mi, moralność też ma swoją arytmetykę! I to jest rachunek bardzo prosty, tylko trzeba umieć liczyć, a wiesz po co? Żeby chociaż cząstkę, chociaż drobinkę honoru uratować. Mnie bili, męczyli mnie o jedno nazwisko. Jedno! A ja się stawiałem, żeby nie pogrążyć tego jednego. Gdybym go od razu wydał, miałbym spokój, a on byłby zgubiony, ale tylko on. A teraz? Siedzę od trzech miechów, ciągle mnie torturują i nie mam już sił, sypię wszystkich i wszystko. Nie chciałem wydać jednej osoby, a wydałem już czternaście! Czternaście zamiast jednej! Policz sobie, czy to się opłaca… No jak, opłaca?!… Dobrze ci radzę, nie stawiaj się, powiedz im, co chcą, bo potem mogą chcieć więcej i dopiero zaśpiewasz, będziesz śpiewał, oj, będziesz, nie ma silnych!… Z jednym takim posadzili mnie raz, słyszałem jak żołnierz, który go przyprowadził, rzekł na korytarzu do strażników: „Miękisz, wyśpiewa!”, a strażnik roześmiał się: „Nam za jedno, może być twardy. Zmięknie. Każdy śpiewa”…
Przyszli po naszego, żeby wziąć na przesłuch. Strażnik go kopnął:
— Ruchaj się, psia mać, bo za łeb powlokę!
A on strażnika w ryło, i drugiego też. Dopieprzył im, z ziemi nie mogli wstać. Ruscy skazali go za to na chłostę, przywiązali do słupa, koszulę na plecach mu rozdarto, a general dla przykładu, a może dla zabawy lub nagany rozkazał, że bić będzie ten jego przyjaciel Rusek. I ten Rusek wziął wycior, podszedł, głos mu drżał:
— Bracie, mnie kazali ciebie bić. Mnie!
— …
— Ty czemu nic nie powiesz? Pluń mi w twarz, i tak będę bił.
— …
— Ja ciebie mocno będę bił, Polak, bo ty mnie skrzywdziłeś strasznie… Ja ciebie kochałem, a ty nie chciałeś iść do jenerała… Prosiłem ciebie, a ty nie i nie! Przez to ja muszę ciebie bić. Ja ciebie za to nienawidzę. Za to będę cię bił najmocniej. Za to!… Za to, że ty mnie tę krzywdę… Za to! Za to! Za to! Za to! Za to! Za to! Za to! Za to!…
Cholera, nie mogłem patrzeć! Karśnicki się podniósł i wyszliśmy, ale z deszczu pod rynnę, bo następną kondygnacją była znów paka i znowu dwóch zapuszkowanych i nawet teksty były podobne:
— Bili?
— Bili.
— Mnie jeszcze nie bili.
— Bili mnie na Szucha, za Niemców, a teraz moi mnie biją. Mocniej biją.
— Pieprzysz, brachu, dlaczego zaraz mocniej? Czy to można zmierzyć?
— Można. Szwab bił cię po to, żebyś mu powiedział prawdę, żebyś się przyznał do tego, co robiłeś przeciw niemu. A ci biją po to, żebyś kłamał, żebyś się przyznawał do tego, o czym nawet nie pomyślałeś. Jezu, jak oni strasznie biją!
— Do czego się przyznałeś?
— Że jestem szpiegiem, dywersantem, agentem CIA i Tity, do wszystkiego, czego chcieli… Ty też się przyznasz.
— Zwariowałeś?! Ja nie jestem szpiegun, nie jestem…
— Ale się przyznasz. Przyznasz się do wszystkiego. Że jesteą kobitą, wiewiórką, korbą od samochodu, rosliną i Chińczykiem, przyznasz się do wszystkiego, co ci każą. I będziesz sypał. Matkę, brata, przyjaciela, wszystkich. Co tylko zechcą. I będziesz na procesie gadał to wszystko i przysięgał, że to prawda, żeby już więcej nie bili. Jezu, jak oni strasznie leją, jak to boli, jak to strasznie boli!!!
Na dwudziestym drugim sala weselna byla. Tłum świątecznie odstawiony jadł, pił, tańcował i żartował, śpiewał i ściskał się, weselisko jak to weselisko, balanga na sto dzwonków. Chcieliśmy zaglądnąć, a bramkarze:
— Legitymacja!
— Jaka legitymacja?
— Ta albo tamta, wszystko jedno, ale muszą być! Bez tego nie ma wstępu.
— Jak to ta albo tamta? Jaka, do cholery?
— Lewa albo prawa. Masz pan?
— Nie mam żadnej legitymacji — powiedział „Książe”.
— To odejdź pan, nie tarasujcie wejścia!
Cofnęliśmy się w głąb hallu. Przy drzwiach do wc siedziała babcia klozetowa z miseczką na moniaki. Spytałem:
— Co to za jubel, babciu?
— Weselisko, nie widzisz?
— Czyje?
— Córki jednego majora z bratem szefa drukarni podziemnej, synku, same esbeki i opozycjonisty, mieszane towarzystwo.
Z salonu wytoczył się pijany dziennikarz, wlazł do wc i tam ugrzązł. Słychać było jak pierdzi, czka i mamrocze:
„Po torturach mię duchowych włóczą,
więżą mnie konwenansowe szpangi,
oto utarta droga do rangi,
a ja gardzę, ja gardzę, ja plwam
na to wszystko, ze serca szczerego
i nie zdołam rozerwać obroży,
a wstrętów coraz się mnoży
i cokolwiek słyszę to mnie drażni:
Przyjaźń farsą, litość kłam,
a słyszę, że gadają o przyjaźni.
Miłość farsą,
słyszę wkoło półszepty miłości.
Kłamstwo szczerość,
a widzę tu gości
i muzyki słyszę swoje, polskie, nasze,
i po ścianach złożone pałasze,
obrazeczki, sceny narodowe.
To mnie drażni i męczy i boli.
Czy my mamy prawo do czego?!!
Czy my mamy jakie prawo żyć…
My motyle i świerszcze w niewoli,
puchnąć poczniemy i tyć
z trucizny, którą nas leczą.
I tę naszą dolę kaleczą
widzieć i trupem gnić…”
Zarechotał jak obłąkany i wrzasnął:
— Miałeś chamie złoty róg, ostał ci się tylko sznur!
Babcia uchyliła drzwi i pogroziła mu ręką:
— Na pasku, jak chcesz, synek, a łańcuszków mi proszę nie zrywać!
Dwóch innych wyszło z sali, natrunkowani ostro, lecz języki nie połamane.
— Tam by wam dopiero dano w dupala! Zamiast do pierdlów, do czubów. W oparciu o fachową diagnozę wydaną przez lekarzy specjalistów, praworządność zachowana, są stemple i podpisy. Wiecie, jak brzmi to rozpoznanie? Sawsiem niepłocho: schizofrenia bezobjawowa! Coś takiego trudno udowodnić, ale i trudno obalić…
— Gdyby respektowano prawo, panie ministrze, to wówczas…
— Co wy mi tu idziecie pieprzyć! Z choinki się urwaliście, czy co? Prawo ma nos z plasteliny, a my mamy rękę żelazną i długą, aby nim kręcić!
— Ładnie powiedziane, pan minister był zawsze królem polemiki i retorycznych fajerwerków, ale to nie zmienia…
— Nic nie zmienia to, co wy robicie, to wy powinniscie się zmienić! Tacy jesteście religijni, że prawie nie wychodzicie z kościołów, no to radzę wam, żebyście, zamiast klepać o czterdziestu latach królowania bezprawia, fałszu i niekompetencji — żebyście zamiast tego nauczyli się klepać pewną wschodnią modlitwę. Ona brzmi tak: „Boże, daj mi odwagę, abym umiał zmienić to, co zmienić można, rozwagę, abym potrafił pogodzić się z tym, czego zmienić nie można, i roztropność, abym umiał rozróżnić jedno od drugiego”!
Z sali nadbiegł grzmot chóru:
— Gorzko! Gorzko! Gorzko!…
Ci dwaj otwarli rozporki i ruszyli do sracza. Karśnicki rzekł:
— Chodź, „Fokstrot”, już blisko.
Dwudzieste trzecie to było muzeum techniki. „MUZEUM POSTĘPU I DYNAMICZNEGO ROZWOJU” — taki napis nad bramą. Wewnątrz duma i chwała ewolucji techniczno—przemysłowej: chrzcielnica Mieszka I, waga na wykup szczątków św. Wojciecha, szczerbaty miecz do tłuczenia ruskich bram, drewniane dyby, cegła Kazimierza Wielkiego, para wbitych w podłogę grunwaldzkich mieczów, kaseton wawelski, dzwon Zygmuntowski, pal ze szpicem do nadziewania pohańców, lira Wernyhory, dłuto Stwosza, luneta Kopernika, smycz wydry pana Paska, harmata rozpieprzona przez Kmicica pod Jasną Górą, tratwa flisaków, kilof górników Wieliczki, ekspres do kawy Jana Sobieskiego, siedmioramienny świecznik, retorta alchemiczna Sędziwoja, para ostróg do jazdy konnej, krosna do tkania kontuszowych pasów, antałek na miód, żelazny penis Augusta Mocnego, porcelanowy serwis Bruhla, flakon perfum Stanisława Augusta, czterdzieści cztery kosy osadzone na sztorc, but Kilińskiego, maszyna rachunkowa Sterna, tabakierka Napoleona, cymbały Jankiela, peruka księcia Józefa, somosierska lanca, proteza Sowińskiego, kajdany Łukasińskiego, lont Ordona, dubeltówka styczniowa, kałamarze Słowackiego, Mickiewicza, Krasińskiego i Norwida, kibitka syberyjska, ruchomy pajac na wystawie Wokulskiego, lampa Łukasiewicza, wóz Drzymały, złoty róg chama, rozbity fortepian Chopina, maszyna drukarska Piłsudskiego, śmigło Żwirki i Wigury, balon Burzyńskiego, laboratorium Mościckiego, pistolet Niewiadomskiego, komin fabryczny COP—u, gdyński dźwig portowy, przeciwczołgowa butelka z benzyną, bimbrownia w ziemiance, oraz sierp i młot skrzyżowane w taki sposób, że ani jeden ani drugi nie mogą normalnie pracować.
Następne piętro było ostatnim. Duży gabinet o wielu wysokich oknach bez zasłon. Przy biurku siedział mężczyzna, trochę starszy od Karśnickiego, szron na fryzurze. Obok biurka stał „Petroniusz”.
— Witam waszą książęcą wysokość!
Karśnicki wyjął gnata, a staruch zadrwił:
— Pusty magazynek, drogie dziecko, nie trzeba było strzelać na dole.
Dobry przygladał się Karśnickiemu, nic nie mówiąc. W jego oczach było zamiast złości łagodne znużenie, był cień rozczarowania, jakby chciał rzec:
— Czemu on jest takim idiotą, dlaczego nie rozumie, że wszystko to tylko chwila, prowizorka, ziarnko piasku, mgnienie wzroku, nie ma o co walczyć, nie ma czego mścić i naprawiać, życie jest jak najkrótszy sen… O co mu chodzi, o co on zabiega?
„Książe” nie otwarł ust, lecz słychać było odpowiedź:
— Jeśli tak, to dlaczego ty robisz to, co robisz?
— Bo jestem sługą! To mój zawód. Ale gdy ktoś, tak jak ty, jest marzycielem… Ty nie chciałeś być sługą, wmówiłeś sobie, że jesteś wolny. Przychodzisz tu, żeby mnie zabić i żeby przedtem wykrzyczeć mi w twarz: nie, nie przegrałem, byłem człowiekiem wolnym, byłem zależny tylko od siebie samego, byłem niewolnikiem mego serca, mego chuja, moich jelit i płuc, ale nie kłaniałem się nikomu, nie żebrałem, nie tańczyłem w upokarzającej zależności, w oparach fałszywych kompromisów i uśmiechów, nikt z was mnie nie miał!… Lecz to jest kłamstwo, lub to jest złuda, jeśli wierzyłeś w to. My potrzebowaliśmy scentralizowanej władzy w przestępczym świecie, żeby ułatwić sobie nadzór, a ty byłeś naszą marionetką. Kimże innym byłeś, jak nie moim psem? Kiedy przychodzi ta świadomość, można zrobić tylko dwie rzeczy: wznieść się ponad, uznać tę chwilę, tę prowizorkę, którą jest ludzki los, za rodzaj zabawy, i tym odzyskać wolność ducha, niezależność ptaka, gest Boga, lub można podnieść bunt. Ty zrobiłeś to drugie, więc jesteś sługą, chociaż pragnąłeś być filozofem, tylko sługa podnosi bunt. Dlatego nie różnimy się, a różnimy sie jedynie tym, że ty jesteś sługą z głupoty, a nie z chęci zysku lub z powołania. Odejdź, budzisz litość.
„Książe” wyjął z gnata pusty magazynek i sięgnął do kieszeni, w której miał naboje, żeby załadować.
Tamtego to nie obeszło. Filował spokojnie na ładowaną spluwę i słychać było jego myśl, pełną dziwnego żalu:
— Szkoda!…
Potem zwrócił głowę ku „Petroniuszowi” i rzekł:
— To ty jesteś temu winien!
— Panie, ja… ja zrobiłem wszystko…
— Jesteś winny! — nie dał mu skończyć ten, którego głos budził przerażenie Heldbauma. — Zrobiłeś wszystko, lecz nie to wszystko, co powinieneś był zrobić! Nakłoniłeś go, ale nie nauczyłeś! Tylko nakłoniłeś, zamiast nauczyć, że człowiek żyje jeden jedyny raz i nie powinien zawracać sobie głowy konwulsyjną czkawką ziemskich przepychanek, bo chociaż Historia też ma tylko jedno krótkie życie, ale jest to życie, które wciąż się odradza. Historia jest kobietą i jej przywilejem jest powtarzanie wciąż tego samego kurewstwa, a obowiązkiem płodzenie swoich własnych kopii, które płodzą następne kopie i tak w nieskończoność, bez ustanku, toczy się niczym niegasnące echo, a każda powtórka różni się tylko chwilowym folklorem sprzętów i ubiorów. Więc czy należy się tym podniecać, gdy człowiek, w przeciwienstwie do niej, nie może powtórzyć swojej przygody?
Heldbaum chciał mu coś odpowiedzieć, lecz Karśnicki właśnie skończył ładować i wymierzył spluwę w łeb siwego, więc „Petro” zadrwił, przedrzeźniając gazdę:
— Skoda frasunecku!… Pustaki, wasza wysokość, same pustaki. „Fokstrot” panu podmienił, na mój rozkaz.
Karśnicki spojrzał mi w dziób, a mnie z oczu zaczęły płynąć ślozy. I nie powiedział mi nic, ty zdrajco, ty szpiclu, ty śmieciu, ty mendo ludzka, nie zapytał jak długo to robiłem i dlaczego to zrobiłem, dlaczego podziękowałem mu w ten sposób za tyle serca i tyle dobroci, nie splunąłl mi pod skok i nie zmrużył oczu w gniewie, tylko się uśmiechnął, pierwszy raz — nigdy dotąd nie widziałem jego uśmiechu. Potem się odwrócił i skoczył przez uchylone okno, a gdy już minęła ta wieczność, którą byłem sparaliżowany, ta sama, która jego uczyniła wolnym — z dołu rozległ się grzmot uderzenia o ziemię. I zatrzasnęły się moje drzwi do raju.
“PRZESŁANIE PANA COGITO” – Zbigniew Herbert
Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę
idź wyprostowany wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch
ocalałeś nie po to aby żyć
masz mało czasu trzeba dać świadectwo
bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny
w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy
a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
niech nie opuszcza ciebie twoje siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy – oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę
a kornik napisze twój uładzony życiorys
i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy
przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie
strzeż się jednak dumy niepotrzebnej
oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz
powtarzaj: zostałem powołany – czyż nie było lepszych
strzeż się oschłości serca kochaj źródło zaranne
ptaka o nieznanym imieniu dąb zimowy
światło na morze splendor nieba
one nie potrzebują twego ciepłego oddechu
są po to aby mówić: nikt cię nie pocieszy
czuwaj – kiedy światło na górach daje znak – wstań i idź
dopóki krew obraca w piersi twoją ciemną gwiazdę
powtarzaj stare zaklęcia ludzkości bajki i legendy
bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz
powtarzaj wielkie słowa powtarzaj je z uporem
jak ci co szli przez pustynię i ginęli w piasku
a nagrodzą cię za to tym co mają pod ręką
chłostą śmiechu zabójstwem na śmietniku
idź bo tylko tak będziesz przyjęty do grona zimnych czaszek
do grona twoich przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda
obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów
Bądź wierny Idź
Zamiast zakończenia…
W 1764 roku królem Polski zostaje Stanisław August Poniatowski. Jest całkowicie zależny od Rosji. Caryca Katarzyna zwie go “woskową kukłą”. Był zwykłym zdrajcą, pospolitym Fokstrotem. W roku 2010 analogii jest bardzo dużo, zdaję się, że znów znaleźliśmy się w przededniu roku 1767. I teraz chodzi o to, by zrobić rok 1768 (nie chodzi mi o podpisanie Traktatu wiecznej przyjaźni) zanim powtórzy się 1767 właśnie. Odwrócić bieg historii. A tych, którzy rzucą się na mnie za to czarnowidztwo pragnę poprosić o wykonanie prostego równania matematycznego: policzcie lata pomiędzy koronacją króla Stasia a III rozbiorem Polski. Nic nie zmieni się z dnia na dzień. Wszystko w swoim czasie… I zaklinam Was: w historii nic nie jest na zawsze!
“Pięknie i słodko umierać za Ojczyznę” – Stanisław Żółkiewski
Podoba mi się ten fragment Waldemara Łysiaka. Ciekawy styl mix historii i abstrakcji Chętnie przeczytałbym którąś z jego książek. Proszę o radę od której zacząć. Lubie książki historyczne więc może o Napoleonie jeżeli takie są albo jakiejś innej. Sam nie wiem.
@Killos –
Nie bardzo Cię rozumiem! Pytasz poważnie czy przysłowiowe jaja sobie robisz? Najpierw ostro się kłócimy a potem prosisz mnie o radę? Dlaczego?
@Killos –
Si tacuisses, philosophus manisses
@RoyalPath – Οἶδα οὐδὲν εἰδώς
@Adrian Wachowiak – A co mam udawać Greka?
@killos –
Właśnie udajesz. I w dodatku zachowujesz się dokładnie przeciwnie… Mam na myśli cytowaną frazę. Takie odnoszę wrażenie.
Co do Łysiaka, bo zakładam, że nadal chcesz mej rady: nie znam Cię, więc ciężko cokolwiek polecić. Skoro spodobał Ci się fragment “Dobrego”, to całość pewnie też uznałbyś za interesującą. Dla mnie osobiście “Dobry” jest najlepszą powieścią Łysiaka. Tak więc może właśnie ta książka? Albo cała “Trylogia łotrzykowsko-heroiczna” (“Dobry” – “Konkwista” – “Najlepszy”). Co prawda do tego trzeba dodać napisanego dużo później “Najgorszego”, ale dla mnie to już inna bajka. Pisałeś też, że może coś o Napoleonie… “Cesarski poker”. Bardzo na czasie. Może inaczej spojrzysz na ostatnie wydarzenia. Książka, jako jedyna w historii PRL, oprotestowana przez Kreml oficjalną notą! To moje sugestie, a jest z czego wybierać…
Pozdrawiam
Senkju. Trylogia łotrzykowsko-heroiczna już widze że ciężka do dostania. Cesarski poker kupie przy najbliższej okazji. Po małej próbce Łysiaka mam wrażenie że będzie się dobrze czytać. Oczywiście nie zmienia to mojego przekonania ,że teoria spisku jest dla mnie jak najbardziej naciągana. Spór jaki toczymy nie wydaje mi się też zbyt ostry. Może to i lepiej bo nigdy nie byłem mistrzem ciętej riposty.
Mam nadzieję, że w ten sposób uśpiłem wszystkich czujność.
Tymczasem.
@killos –
Mojej czujności nie uśpiłeś… Nadal uważam, że jesteś (w najlepszym razie!) “uczciwym naiwnym”! Poza tym złych, bo nieadekwatnych, słów używasz. To nie spisek. W ten sposób zaciemniasz obraz sytuacji i powodujesz bardzo proste i fałszywe skojarzenia! Nie wiem jak Ty, ale większość ludzi, gdy słyszy słowo “spisek”, to… No właśnie, odpowiedz sobie sam. Może lepiej zrozumiesz, co mam na myśli. Żaden spisek w każdym razie! Zamach! Morderstwo!
“uczciwym naiwnym” Sowieci z Kominternu mówili zdaje się “pożyteczni idioci”.
Wracając do tematu “Zamachu”
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100422&typ=sw&id=sw11.txt
Właśnie brakowało mi tylko EMP. Tak się składa, że jestem właśnie po lekturze książki na ten temat.
@Killos –
To Lenin… Wiesz dobrze, bez kokieterii.
Co do tekstu z NDz:
“(…) minęło zaledwie parę godzin, które poprzedzają dziesiątki dni pustych, jałowych i bezproduktywnych dyskusji (…)” – kiedy to zrozumiesz?